amelka
| 19-01-2015, 21:15:53
Z kwestiami takimi jak "Internet - dar Boga dla psychopatów", "Eye Candy" (MTV) jest na pewno serialem, którego nie powinieneś oglądać ze zgaszonymi światłami.
Nowy thriller stacji, który zadebiutował w poprzedni poniedziałek, przemienia Victorię Justice w informatyczkę Lindy Sampson, dwudziestokilkoletnią dziewczynę na zwolnieniu warunkowym, która dorabia jako (nielicencjonowana) prywatna detektyw poszukująca zaginionych osób. Pomyśl o niej jako o kolejnym pokoleniu Weroniki Mars, tylko bez złotych loków.
Ale przygody Lindy w cyber-przestrzeni przyjmują poważnie pokręcony obrót, kiedy odkrywa, że jeden z trzech gości, których spotkała poprzez aplikację do randkowania jest również jej prześladowcą, który ma zamiar ją zabić. Czy to może być seksowny Australijczyk? Czy przystojny sprzedawca samochodów? Boski pediatra? (Czy wyczuwasz już wzór?)
Kawaler numer trzy ostatecznie zostaje zwolniony z podejrzeń - to jakoś trudne, aby prześladować kogoś jak okazujesz się być martwy na publicznym placu zabaw - ale pozostali są wysoce podejrzani, a zanim premiera się kończy, prześladowca, którego twarzy nie widzimy, składa śmiertelną wizytę tak jakby chłopakowi Lindy, Benowi.
To prawda, główny obiekt westchnień Lindy okazuje się być martwy w pierwszej godzinie serialu, a nie tak subtelnym wskaźnikiem jest to, że nikt - poza, jak zakładam, jakoś tytułową postacią - jest bezpieczny.
Ale pozostaje pytanie, jakie pewnie będzie aż do końca pierwszego sezonu: Kim jest tajemniczy prześladowca? Czy to ktoś kogo spotkaliśmy, stawiam na Tommiego (Casey Deidrick). (Jeśli jest jedno czego nauczyłam się po "Krzyku", to jest to bezpośrednia korelacja między seksownością a morderczymi tendencjami).
Oceń premierę "Eye Candy" i napisz w komentarzu: Jak myślisz kim jest zabójca, i czy będziesz dalej oglądać serial, aby się o tym przekonać?